W Budapeszcie mieli się spotkać prezydenci Donald Trump, Władimir Putin i Wołodymyr Zełeński. Prezydent USA chciał wystąpić w roli mediatora, człowieka, który położy kres wojnie na Ukrainie i zapisze się w historii jako ten, który doprowadził do nowego ładu. Przynajmniej nie musiałby wymyślać wojen, które zakończył, aby dostać pokojową Nagrodę Nobla.
Prezydent Trump i prezydent Putin pozują do zdjęcia podczas szczytu Rosja–Stany Zjednoczone na Alasce, 15 sierpnia 2025 / Zdjęcia: służba prasowa Białego Domu
Na początku października Trump potwierdził w rozmowie z amerykańskimi mediami, że rozmowy z Putinem w Budapeszcie są w planach, choć na razie nic nie jest przesądzone. Chwilę później stwierdził jednak, że nie chce mieć zmarnowanego spotkania. W jego języku znaczyło to, że nie ma sensu rozmawiać z kimś, kto nie zamierza ustąpić.
Rosja, ustami Siergieja Ławrowa, ogłosiła w tym samym czasie, że jej cele wojskowej operacji specjalnej pozostają niezmienne. Co oznacza, że Ukraina ma zostać podporządkowana Moskwie. Po takiej deklaracji nawet najbardziej dyplomatyczny gospodarz nie miałby złudzeń. Aż dziw bierze, że Trump wierzył w jakikolwiek sukces. Przecież Kreml powtarza to samo, odkąd Republikanin postanowił, że będzie pośredniczył w negocjacjach.
Nie bez znaczenia były też czynniki techniczne. Po wydaniu przez Międzynarodowy Trybunał Karny nakazu aresztowania Putina, każde przekroczenie europejskiej przestrzeni powietrznej przez jego samolot byłoby ryzykowne. Kraje UE nie chciały wziąć na siebie odpowiedzialności za tranzyt głowy państwa formalnie oskarżonego o zbrodnie wojenne. Pozostawała jedynie droga przez Bałkany, a i tak można było mieć wątpliwość czy Rosjanie otrzymają odpowiednie zgody. Putin po prostu nie miał jak do Budapesztu dolecieć (Międzynarodowy Trybunał Karny wydał nakaz aresztowania Władimira Putina).
Dobra mina Kremla
W rosyjskiej propagandzie szybko pojawiła się wersja alternatywna. Państwowe agencje i kanały telewizyjne ogłosiły, że spotkanie nie zostało odwołane, lecz przełożone, a jego wrogowie na Zachodzie próbują storpedować pokojową inicjatyw”.
TASS, RIA Nowosti i Rossija 1 zgodnie twierdziły, że zachodnie media kłamią, by ukryć własny strach przed pokojem. W wieczornych programach informacyjnych sugerowano, że europejskie elity boją się sukcesu Trumpa, który mógłby zakończyć wojnę bez udziału Brukseli i NATO. Niektóre serwisy poszły dalej, pisząc o zamachu przygotowywanym przez ukraińskie służby, by chwilę później twierdzić, że zamach jednak planują Brytyjczycy. Przy tym media powoływały się na tajne informacje o próbie sabotażu rosyjskiego samolotu.

Jednocześnie w rosyjskich mediach społecznościowych zaczęły krążyć mapki i memy sugerujące, że Putin był gotów polecieć, ale nikt nie wpuściłby jego samolotu. W ten sposób reżim uzyskał wygodne wytłumaczenie. Według nich nie doszło do spotkania nie dlatego, że Rosja nie chciała ustępstw, ale dlatego, że Zachód odciął Rosję od dyplomacji. Wśród komentatorów zbliżonych do Kremla z kolei dominował ton triumfalny, że to dowód, iż Rosja wciąż budzi strach i zazdrość.
Tymczasem Trump, zgodnie ze swoim temperamentem, przeszedł z frustracji do ofensywy. Już kilka chwil po odwołaniu spotkania ogłosił nowy pakiet sankcji wobec Rosji, tłumacząc to koniecznością ukarania Moskwy za niechęć do rozmów.
W retoryce trumpowskiej administracji pojawiło się też typowe dla niego zdanie o zbyt wielu tchórzach w Europie, którzy boją się pokoju. Ironia polega na tym, że to on sam zrezygnował ze spotkania, gdy tylko okazało się, że nie będzie mógł odtrąbić sukcesu przed kamerami.
Nikt nie oczekiwał cudów
Ukraińcy od początku patrzyli na całą inicjatywę z dystansem. Dla Zełenskiego rozmowa w Budapeszcie z Putinem przy Trumpie, który wielokrotnie podważał sens dalszego wspierania Kijowa wyglądała jak pułapka. Ukraińska dyplomacja nie mogła pozwolić, by w jednym kadrze prezydent Ukrainy siedział obok człowieka, który na jego kraj zrzuca rakiety, i byłego prezydenta USA, który raz po raz wątpi w jego sprawę.
Dla Rosji zaś sama zapowiedź spotkania była idealnym narzędziem propagandowym. Wystarczyło ogłosić, że świat chce pokoju, a gdy do rozmów nie doszło, po prostu zrzucić winę na Zachód. W efekcie Kreml zyskał dwa przekazy. Wobec własnego społeczeństwa, że Putin jest gotów rozmawiać, ale nie pozwalają mu, i wobec reszty świata, że to Zachód sabotuje dyplomację.
Węgry wyszły z tego całego zamieszania z wizerunkiem państwa, które chciało się wcisnąć między zwaśnione strony i przypomnieć o swoim znaczeniu, ale w praktyce okazały się bezradne. Viktor Orbán zapewne liczył na chwilę triumfu. Bo zdjęcie z trzema liderami mogłoby przejść do historii. Zamiast tego został jedynym gospodarzem bez gości.
Cała historia pokazuje, że dziś nie ma już prostych gestów pojednania. Wojna w Ukrainie to nie konflikt, który da się zakończyć jednym uściskiem dłoni w hotelowej sali. Kiedy każda ze stron przychodzi do stołu z własnym scenariuszem zwycięstwa, mediacje stają się teatrem, a nie polityką. Rosyjska propaganda może przekonywać, że Zachód zablokował pokój, ale fakty są inne. To Moskwa nie ma nic do zaoferowania poza żądaniem kapitulacji Kijowa.
Czytaj także:
- Toporna rosyjska propaganda. A jednak ludzie w nią wierzą
- Walka z cieniem. NATO walczy z rosyjskimi przemytnikami
- Wojna w Donbasie. Rosyjski fake news, który wciąż żyje własnym życie
- Trump to biznesmen. Największym wygranym wojny jest amerykański przemysł
- Ukraińskie specoperacje w Rosji lekcją dla NATO
- Stambulskie negocjacje pokojowe, czyli kolejna twarz ruskiego miru
