Łukasz Maziewski na łamach XYZ zauważa, że Inspektorat Marynarki Wojennej odpowiada tak by nie odpowiedzieć. Taka reakcja nie dziwi, bowiem Marynarka Wojenna RP nie ma pełnowartościowego okrętu szkolnego, a z odpowiedzi, jakie otrzymał z Inspektoratu, można odnieść wrażenie, że opowiada o jakimś niegroźnym deficycie, może czymś, co da się załatwić nowym przetargiem albo przerzuceniem kadetów na cywilne statki, ewentualnie w ramach pozyskania fregat kr. Miecznik realizowane będzie szkolenie załóg.
ORP Wodnik (251) – okręt szkolny projektu 888, typu Wodnik, który został zbudowany w gdańskiej Stoczni Północnej. Podniesienie bandery nastąpiło 28 maja 1976 roku / Zdjęcie: Ministerstwo Obrony Narodowej
Problem w tym, że ten brak to nie objaw lokalnej bolączki, tylko symptom szerszego problemu Bo jeśli coś dobrze opisuje obecny stan przygotowania polskich Sił Zbrojnych do długofalowego szkolenia, to właśnie ten brak – i to nie tylko okrętów. Równie dobrze można by napisać drugi, równoległy tekst: Polskie Siły Powietrzne nie mają śmigłowca szkolnego. I nie wygląda, by prędko miały go mieć.
Szkolenie to fundament sił zbrojnych – to oczywistość, którą powtarzają wszyscy, od generałów po posłów z komisji obrony. Problem w tym, że ta oczywistość nie przekłada się na praktykę. Kadet marynarki pływa dziś głównie na cudzym sprzęcie, a przyszły pilot śmigłowca – na cudzym symulatorze albo cudzym typie maszyny, czasem bez związku z tym, co później ma użytkować. I nie, nie chodzi tylko o romantyczną ideę własnego okrętu z biało-czerwoną banderą czy dedykowanej maszyny ze szachownicą. Chodzi o elementarną spójność systemu.
Marynarka Wojenna od lat działa bez okrętu, który spełniałby rolę pełnoprawnej jednostki szkoleniowej. ORP Wodnik to już raczej pływający relikt, wykorzystywany doraźnie, jeśli akurat nie stoi na stoczni, a ostatnio stoi od dłuższego czasu. Nie może dziwić, bo wszedł do służby w 1976.
Jest to jednostka zużyta technicznie, z ograniczonymi możliwościami modernizacyjnymi. Nawet jeśli zostanie podtrzymana przy życiu kolejnym remontem, nie jest i nie będzie ekwiwalentem nowoczesnego okrętu szkolnego. Do szkolenia pozostała ORP Iskra, ale ta akurat też stoi na stoczni. To w zasadzie bolączka niemal każdego dywizjonu Marynarki Wojennej.
A przecież to nie tylko symboliczna luka. To naprawdę spora dziura w systemie szkolenia operacyjnego, która potem odbija się przy każdej realnej rotacji załóg, każdym ćwiczeniu międzynarodowym, każdej potrzebie szybkiego przeszkolenia rezerw.
Pytanie tylko, czy faktycznie taki okręt szkolny jest jeszcze konieczny. Wiele flot pozostawia sobie jedynie jednostki żaglowe, a szkolenie prowadzi w centrach szkoleniowych i na docelowych jednostkach bojowych. To pytanie pozostawię otwarte, bo ilu rozmówców, tyle jest zdań.
Systemowy problem
A teraz spójrzmy na lotnictwo. Przez dekadę MON nie potrafił kupić lekkiego, dwusilnikowego śmigłowca szkolnego. Mamy zasłużone Mi-2 i jednosilnikowe SW-4 Puszczyk, które dziś przestają wystarczać.
Nowoczesne maszyny – jak AW101 czy AW149 – to zupełnie inna półka, a przesiadka z muzealnego Mi-2 na śmigłowiec o awionice z XXI wieku to nie jest przejście naturalne. To jakby kierowca Malucha miał potem prowadzić nową S-klasę z pełnym pakietem elektronicznych asystentów. Da się (a przy okazji można doświadczyć czystego latania nie wspomaganego elektroniką) , ale nie o to chodzi. Nauka latania na współczesnych śmigłowcach to procedury, procedury i jeszcze raz procedury. A tych w analogowej kabinie pilota się już nie przećwiczy…
>>>Na Mi-2 pilotów Apache nie wyszkolimy…<<<
Po stronie Sił Powietrznych i Marynarki widać dokładnie ten sam schemat, gdzie szkolenie jest wiecznie spychane na później. Priorytetem są zdolności operacyjne tu i teraz – najlepiej takie, które dobrze wyglądają w raportach do NATO. Ale bez własnych, dobrze zaprojektowanych ścieżek szkolenia – z zapleczem w postaci sprzętu, infrastruktury i ludzi – nie zbudujemy żadnej trwałej zdolności. Można wydać miliardy na fregaty czy nowe śmigłowce, ale jeśli kadry będą przygotowywane na zasadzie łapanka + krótki kurs, to efekt będzie bardziej PR-owy niż operacyjny.
I tu wina jest po obu stronach – żołnierzy i polityków. Pierwsi nie potrafią często odpowiednio lobbować za swoimi sprawami, a drudzy nie mają zielonego pojęcia, czego Wojsko potrzebuje.
W dobie wojny w Ukrainie, kiedy Rosjanie codziennie uczą się adaptować sprzęt i ludzi do nowych warunków, my wciąż nie umiemy zapewnić naszym kadetom i podchorążym prostych narzędzi do nauki. Niby mówimy o nowoczesnym wojsku, ale działamy jak prowizorka z lat dziewięćdziesiątych. Śmigłowca szkolnego nie ma, okrętu nie ma, a symulator? Będzie w kolejnym etapie wdrożenia programu wieloletniego, jak mówił pewien klasyk z MON.
W sumie nie może dziwić, skoro szkolenie to inwestycja niewidoczna, nir tak spektakularna jak zakup nowych czołgów czy też samolotów 5. generacji…. Ale może właśnie dlatego powinniśmy bić na alarm. Bo jeśli dziś nie inwestujemy w szkolenie, to jutro nie będziemy mieli komu przekazać tej całej nowoczesnej technologii, którą tak ochoczo zamawiamy na Zachodzie. I wtedy nawet najlepszy sprzęt stanie się tylko drogą zabawką, która nie umie sama wypłynąć z portu ani wystartować z lotniska.