Zamiast pierwszoplanowych polityków z szafy wyciągnięto Władimira Medinskiego, człowieka o statusie asystenta prezydenta, byłego ministra kultury, którego głównym osiągnięciem jest budowanie konsekwentnej konserwatywnej propagandy i kompletny brak wpływu na politykę zagraniczną. Towarzyszą mu postacie jeszcze bardziej anonimowe, niemające żadnego mandatu do zawierania czegokolwiek. Ale właśnie w tym tkwi sens rosyjskiej delegacji. Nie przyjeżdża ona negocjować, lecz oznajmić. A do tego nie są potrzebni pierwszoplanowi politycy. Posłańcem nie musi być książę.
Władimir Medinski, jako ówczesny minister kultury i Władimir Putin podczas wizyty w zakładach Koncernu Kałasznikow, 20 września 2016 / Zdjęcie: Kreml
Moskwa ogłosiła bowiem chęć powrotu do rozmów pokojowych, lecz tylko na warunkach, które sama sformułowała w 2022. Rosjanie chcieli wrócić do Stambułu, bo tam po raz ostatni mieli złudzenie, że mogą coś ugrać przy stole, nie tylko czołgami. Wtedy jeszcze Kijów był pod ostrzałem artylerii lufowej, kontrolowali Chersoń i stali u bram Charkowa, a Rosja nie wyglądała na państwo, które trzeba będzie odbudować nie po wojnie, lecz po dekadach systemowej erozji.
Teraz wracają do rozmów, jakby nic się nie wydarzyło. Jakby nie było Buczy, jakby nie było zniszczonego Mariupola, jakby Ukraina nie odzyskała Charkowszczyzny i Chersońszczyzny, jakby front nie ustabilizował się mimo wszystkich nadziei Kremla na szybki przełom.
Do stambulskiego stołu Rosja dokłada jednak nową kartę: cztery ukraińskie obwody, które w międzyczasie wyraziły chęć przyłączenia się do Federacji Rosyjskiej, a teraz uważa za własne terytorium. To tak, jakby złodziej zaprosił właściciela okradzionego domu na mediacje, ale zastrzegł, że warunkiem wstępnym rozmowy jest uznanie, że telewizor, lodówka i klucze do samochodu są już jego i nie ma co do tego wracać. Rosja nie chce rozmawiać – chce, żeby świat przyznał jej rację i zaakceptował rezultat agresji jako nowy status quo. Nie jest to nic nowego w kremlowskiej polityce.
Wołodymyr Zełenski i Recep Tayyip Erdoğan w Stambule podczas wczorajszego spotkania / Zdjęcie: Biuro Prezydenta Ukrainy
Teatr dla mas
To klasyczny teatr w moskiewskim stylu – kurtyna z brokatu, dekoracje z kartonu i aktorzy z prowincjonalnego teatru propagandy. Ale dla Rosjan z gubinki wystarczy. Bo przecież najważniejsze, żeby ludzie w kraju mieli wrażenie, że negocjujemy, że chcemy pokoju. Nawet jeśli ci sami ludzie żyją bez kanalizacji, z beczką wody na podwórku i dwoma kilogramami ziemniaków dla weterana Wielkiej Wojny Ojczyźnianej na 9 maja.
Putin nie potrzebuje rozmów pokojowych. Potrzebuje przerwy operacyjnej i okazji do odbudowania sił. Medinski i spółka nie jadą nic ustalać – jadą odczytać stanowisko, wręczyć spis warunków kapitulacyjnych i zrobić zdjęcie na tle tureckich palm. To wszystko.
Wojna zatem nie skończy się po stambulskim tournée delegacji Federacji Rosyjskiej. Bo Ukraina, w przeciwieństwie do niektórych zachodnich realistów, nie zamierza godzić się na oddanie ziemi, ludzi i suwerenności. Rosyjskie warunki pokoju to tylko inna forma agresji – mniej krwawa na pierwszy rzut oka, ale równie nieakceptowalna.
Z Kremla płynie sygnał: pokażemy światu, że chcemy negocjować, ale tylko na naszych warunkach. A przy okazji można odgrzać stambulskie rozmowy sprzed trzech lat i udawać, że to kontynuacja procesu, który rzekomo przerwał Zachód, a nie rakiety spadające na Kramatorsk i Bachmut.
Rosja nadal postrzega siebie jako potęgę. Problem w tym, że jest to potęga papierowa, zżarta korupcją, wyludniająca się, pogrążona w ekonomicznej stagnacji i społecznej zapaści. Imperium, w którym połowa kraju nie ma bieżącej wody, a druga połowa perspektyw.
Ukraińcy tych warunków oczywiście nie przyjmą. I słusznie. Bo zgodzić się na rosyjskie propozycje pokojowe to uznać prawo silniejszego za normę prawną. Wojna zatem będzie trwała, bo Moskwa nie oferuje pokoju, tylko szantaż. A Kijów – mimo wszystko – nie zamierza już wracać do świata, w którym decyduje Kreml.
Władimir Putin odbiera meldunek szefa Sztabu Generalnego Sił Zbrojnych Federacji Rosyjskiej gen. Walerija Gierasimowa na temat sytuacji w obwodzie kurskim / Zdjęcie: Kreml
Złodziej legalizuje kradzież
Trzeba pamiętać jednak, że te rozsądne propozycje polegają na kapitulacji i legalizacji rozbioru. To zresztą nie pierwszy raz, gdy Rosja próbuje przeforsować grabież cudzych terytoriów pod przykrywką formalnych procedur i pozorów legalizmu. Dokładnie taki sam mechanizm zastosowano w XVIII wieku wobec Rzeczypospolitej. Po pierwszym rozbiorze Polski w 1772 Rosja, Prusy i Austria domagały się, by polski Sejm zatwierdził oddanie części terytoriów – nie po to, by cokolwiek uzgodnić, ale po to, by ofiara złożyła podpis pod własnym rozbiorem.
Tak właśnie zwołano tzw. Sejm Rozbiorowy, który obradował w Warszawie od 1773 do 1775. W atmosferze nacisku, zastraszenia i obecności wojsk rosyjskich, posłowie zostali zmuszeni do legalizacji rabunku. Kluczową rolę odegrał tu rosyjski ambasador Nikołaj Repnin, który wcześniej wsławił się porywaniem opornych senatorów i posłów, a w czasie sejmu rozbiorowego doglądał realizacji planu carycy Katarzyny II. W Warszawie rozdawano łapówki, pisano mowy posłom, redagowano projekty uchwał w ambasadzie rosyjskiej – polski Sejm był tylko sceną, na której odegrano spektakl, a jego reżyserem był Repnin.
Marszałkiem sejmu został Adam Poniński, człowiek całkowicie zależny od Rosji, znany z bezwzględnego realizowania jej interesów. To on poprowadził obrady w taki sposób, by żadna inicjatywa sprzeciwu nie mogła się przebić. Ustawy były przegłosowywane przy obecności zaledwie kilkudziesięciu posłów, podczas gdy część sejmików została wcześniej unieważniona lub rozbita siłą. W efekcie Rzeczpospolita straciła prawie 30 proc. terytorium, a propaganda sąsiadów mogła głosić, że wszystko odbyło się zgodnie z wolą Sejmu, czyli legalnie.
Tamten precedens pokazuje, że dla rosyjskiej polityki imperialnej pozory legalności mają wartość nie tyle prawną, co propagandową: mają uspokoić sumienia na Zachodzie, utwierdzić poddanych i wytrącić argumenty tym, którzy bronią się przed przemocą. Sejm Rozbiorowy był klasycznym przykładem wymuszonego konsensusu, dokładnie tego samego, czego Kreml dziś oczekuje od Ukrainy. Ma być zdjęcie, komunikat, formuła Ukraina zgodziła się rozważyć nasze stanowisko i cała reszta teatralnej oprawy. A że za kulisami stoi współczesny Repnin? Dziś nie nosi munduru, tylko garnitur, i ma na wizytówce tytuł specjalnego wysłannika.