Zacznijmy od pozytywów, bo tak, te są. Ochrona informacji o obiektach infrastruktury krytycznej ma sens. W dobie wojny hybrydowej, dronów za 200 dolarów i sabotażu przez TikToka, nie chcemy przecież, żeby każdy wiedział, gdzie znajdują magazyny z paliwem, amunicją, transformatory czy centra łączności. Problem w tym, że przepis w obecnej formie nie chroni niczego sensownego, za to pozwala ścigać turystę za pamiątkową fotkę z psiej plaży w Brzeźnie, z której widać wejście do portu i redę.
Grafika: Aleksandra Maksymowicz, Elventure
Według przepisów, zakaz obejmuje kilkadziesiąt tysięcy obiektów, z czego większość jest publicznie dostępna i od dawna sfotografowana z każdej możliwej perspektywy. Ba! Wiele z nich można sobie pooglądać w 4K na YouTubie, a Google Street View ma je w kolekcji od 2012. Dziś nie wiem, czy usuwać z facebookowego konta zdjęcia z zabawy z psem na plaży. Bo chyba te robione w Stoczni Wojennej, czy robione w porcie już chyba powinienem. Są w końcu nowe, zrobione w ostatnich kilku miesiącach.
Choć jeśli ktoś naprawdę chce zdobyć dokładne dane o ich wyglądzie, topografii czy okolicy – satelita, dron, zdalna kamera, deepfake z kota z TikToka – proszę bardzo. Ale spokojny obywatel z telefonem to już zagrożenie strategiczne.
Pisane na kolanie
Wyjątki od zakazu? Oczywiście, że są i są równie logiczne, co zakaz. Możesz robić zdjęcia jako przedstawiciel administratora nieruchomości, więc może wystarczy, że weźmiesz miotłę i kamizelkę z napisem Zarządca? Przecież kto zatrzymuje człowieka w kamizelce i kasku? Takie przypadki przecież już były. Dziennikarze? Nie. Ekipa filmowa? Też nie, chyba że akurat dokumentuje realizację polityki informacyjnej dowódcy jednostki wojskowej.
Komendant Główny Policji, zapytany w TOK FM o zakaz, zapewnił, że funkcjonariusze będą rozważać kontekst wykonania zdjęcia. Problem w tym, że przepisy nie dają im takiego prawa. Zakaz obejmuje również nieumyślne działanie – czyli wystarczy, że nie wiesz, że to ten obiekt, i jesteś winny. Kontekst? Intencje? To dobre w filmach sądowych z Tomem Cruise’em. W realu jeśli złamałeś zakaz, możesz zapłacić.
W praktyce daje to służbom ogromne pole do uznaniowości. A uznaniowość w Polsce, szczególnie w stosunku do młodych z telefonem lub podejrzanych typów z lustrzanką, kończy się często nie mandatem, ale policyjnym raportem i miesiącami tłumaczenia się w sądzie. Albo jeszcze lepiej – prokuratorem, który dopiero co odkrył, że zoom to nie nazwa nowej sekty.
Skąd to wszystko? Z bezsilności. Bo jeśli służby nie radzą sobie z ochroną informacji, to najłatwiej uderzyć w obywatela. To tak, jakby zakazać wchodzenia do lasu, bo leśniczy nie daje rady z kłusownikami, albo państwo z walką z pandemią. Logiczne? Właśnie.
Realne zagrożenie
Tymczasem prawdziwi przeciwnicy nie potrzebują lustrzanki ani selfie sticka. Mają narzędzia, pieniądze i technologie, których nasz system prawny nawet nie zauważa. Więc walczymy nie z zagrożeniem, ale z jego wyobrażeniem. Robimy to jednak z pełną powagą, jakbyśmy żyli w czasach, gdy aparat Zenit i rolka filmu Fuji mogły zburzyć system.
Nie chodzi o to, by nie chronić infrastruktury. Chodzi o to, żeby robić to mądrze. System pozwoleń, jasne zasady dla dziennikarzy i turystów – to byłoby coś. Zamiast tego mamy przepis, który zniechęca ludzi do fotografowania kraju, budzi niepokój, a służbom daje kolejne uprawnienia bez żadnych hamulców.
Czyli jak zwykle: Polak fotografuje, państwo odpowiada siłą. Bo przecież każdy obiektyw to potencjalna broń. A każde zdjęcie, to zamach stanu. Absurd rodem z PRL, który mógł mieć ręce i nogi gdyby prawodawcy choć trochę pomyśleli.
Historyczny rodowód
To wszystko byłoby może mniej absurdalne, gdybyśmy nie znali historii. Bo przecież to nie pierwszy raz, gdy aparat fotograficzny staje się wrogiem publicznym numer jeden. W PRL-u zakaz fotografowania dotyczył całych kategorii obiektów – dworców kolejowych, mostów, zakładów przemysłowych, a nawet budynków administracji.
Nie dlatego, że ktoś miał realne dane o zagrożeniu, ale dlatego, że tak było bezpieczniej. Zdjęcie lokomotywy mogło rzekomo ujawniać zdolności mobilizacyjne ludowego Wojska Polskiego. Zrobienie zdjęcia mostu? Zamach na strategiczną przeprawę. A zdjęcie milicjanta? Dwa miesiące wyjaśnień.
Były też całe miasta zamknięte – jak Świnoujście, czy Hel gdzie bez przepustki nawet rybak z aparatem był podejrzany. I choć PRL się skończył, to duch lepiej zakazać wszystkiego, niż czegoś nie dopatrzyć jak widać ma się świetnie.
W Polsce cofamy się w czasie do 1982, gdzie aparat był dowodem rzeczowym, a każdy robiący zdjęcia był elementem podejrzanym. Tylko że dziś zamiast Zenita mamy smartfona, a zamiast rolki filmu – chmurę. Rzeczywistość się zmieniła. Tyle że przepisy niekoniecznie.