Były szef MON, Mariusz Błaszczak, kupił w Korei Południowej haubice samobieżne K9A1 Thunder, choć w Polsce produkowane są AHS Krab. Teraz Władysław Kosiniak-Kamysz rozważa pozyskanie ICV Stryker choć Rosomak SA produkuje lepsze wozy niż stare pojazdy, które może pozyskać Polska. Gdzie w tym logika?
Zdjęcie: kpt. Jan Błaszczak, 12. Brygada Zmechanizowana
Z perspektywy generalicji sprawa jest do bólu prosta. Sprzęt jest potrzebny natychmiast, najlepiej wczoraj, bo wojna na Ukrainie pokazała, że piechota bez odpowiedniej mobilności i ochrony jest po prostu kulą u nogi w nowoczesnym konflikcie. Dla dowódców to argument absolutnie kluczowy, a Stryker jawi im się jako gotowy, dopracowany produkt, który można wziąć z półki i wprowadzić do pododdziałów bez czekania na kolejne iteracje krajowych prac rozwojowych. Z drugiej strony stoi jednak Rosomak SA mogłaby dostarczać nowe wozy w liczbie większej, niż zamawiają politycy. Historia ostatnich lat to wręcz opowieść o niewykorzystanych możliwościach.
Zakład w Siemianowicach miał wolne moce przerobowe, ale zamiast pełnego obłożenia obserwowaliśmy kolejne miesiące przestoju, wynikające nie z braku kompetencji technicznych, lecz z braku decyzji na poziomie politycznym. I to mimo trwającej od niemal czterech lat wojny i ciągłych zapewnieniach o wzmacnianiu polskiej armii.
W wielu przypadkach to właśnie opóźnienia w MON, zawirowania wokół przedłużania licencji i niekończące się rozmowy o konfiguracji wozu powodowały, że linia produkcyjna stała niemal bezczynnie. Rosomak SA ma dziś zasoby, by produkować swoje pojazdy szybciej, niż państwo jest gotowe je zamawiać, a mimo to debata publiczna przedstawia sytuację tak, jakby Polska nie miała własnych zdolności.
Polityczny marazm
W tym sporze obie strony mają rację, a jednocześnie obie padają ofiarą politycznego marazmu. Generałowie podkreślają, że zagrożenie jest tu i teraz, a żołnierze muszą mieć czym walczyć. Trudno z tym polemizować, gdy za naszą granicą pancerze walczą z dronami, a działań nie prowadzą kolumny z parad, lecz często chaotyczne, improwizowane grupy, które liczą na szybkość i przetrwanie.
W takich realiach argument kupujemy, bo jest dostępne natychmiast wydaje się logiczny. Wojskowi pamiętają, jak bolesne potrafi być czekanie na programy modernizacyjne, które grzęzną w urzędniczych biurkach na lata. Widzieli, jak kolejne rządy przegrywają wyścig z czasem, jak analizy przeciągają się bez końca, a przetargi zawalają się pod własnym ciężarem. Dlatego dla wielu z nich Stryker to przede wszystkim ucieczka przed polskim chaosem instytucjonalnym.
Z kolei polski przemysł obronny ma swoje racje, które trudno zlekceważyć, patrząc na długofalowe interesy państwa. Zakup Strykerów w dużej liczbie oznacza odcięcie Rosomaka od części zamówień, co przekłada się na mniejsze inwestycje w rozwój, mniejszą zdolność do unowocześniania produktu i w końcu utratę pozycji w globalnym łańcuchu dostaw.
To kwestia nie tylko patriotyzmu gospodarczego, ale też zdrowego rozsądku – jeśli państwo nie wykorzystuje własnej fabryki, to traci zdolność do samodzielnego reagowania w kryzysie, uzależniając się od zewnętrznych dostawców, którzy w razie wojny najpierw obsłużą własną armię. Zwłaszcza, że jest to dostawca amerykański, który również nie daje gwarancji politycznej stabilności, a raczej zachowuje się jak nastolatka z burzą hormonów.
Pomiędzy tymi dwoma wizjami sprzętu wojskowego stoi polityka, która od lat nie potrafiła podjąć jednoznacznej decyzji. Czas zmarnowano spektakularnie. Dyskusje o tym, ile Rosomaków zamówić, w jakiej wersji i kto ma zapłacić za przedłużenie licencji, potrafiły trwać miesiącami. W tym samym czasie wojsko odbierało pojedyncze sztuki wozów, jakby była to produkcja rękodzielnicza, a nie program strategiczny.
Polscy politycy nieustannie mówią o potrzebie odstraszania, ale w praktyce od lat działają tak, jakby czas był zasobem niewyczerpanym. Do tego dochodzi chroniczny marazm na poziomie wojskowym, w którym zamiast jasnych decyzji i wymagań często pojawia się niechęć do ryzyka, biurokratyczne przeciąganie procesu oraz brak odważnych rekomendacji.
Polska obronność
Dlatego debata o Strykerach to nie dyskusja o tym, czy amerykański wóz jest lepszy od polskiego. To rozmowa o tym, jak państwo radzi sobie z zarządzaniem własną obronnością. Gdyby Rosomak SA miała zagwarantowane wieloletnie zamówienia, realny plan modernizacji i stabilne zaplecze polityczne, nikt nie rozważałby importu platformy, którą jesteśmy w stanie produkować w kraju.
Gdyby generałowie mogli liczyć na szybkie decyzje ministerstwa i realny wpływ na harmonogram dostaw, nie musieliby szukać ratunku za oceanem. Stryker nie jest problemem ani rozwiązaniem. Jest symbolem tego, jak wciąż potrafimy skrzyżować rzeczywiste potrzeby wojska z chaosem instytucji państwa, zderzając szybkość operacyjną z powolnością biurokracji. Zarówno po stronie polityków jak i sztabowców.
Czytaj także:
