Śmierć ajatollaha Alego Chameneiego nie nastąpiła – ale trwa. I choć oficjalnie nikt tego nie powie, w Teheranie wszyscy już wiedzą, że era Najwyższego Przywódcy zbliża się ku końcowi. Współczesny Iran jest państwem zbudowanym na fundamencie teokratycznej nieomylności, która zaczęła pękać nie z powodu zachodnich sankcji, ale pod ciężarem biologii.
Spotkanie ajatollaha Chamenei z szejkiem Tamimem bin Hamadem bin Khalifą Al Thani, emirem Kataru, oraz towarzyszącą mu delegacją, 19 lutego 2025 / Zdjęcie: Khamenei.ir
Chamenei ma 86 lat, od lat krążą plotki, że choruje na nowotwór, od miesięcy pojawia się publicznie coraz rzadziej, a jego wystąpienia są krótkie, pełne powtórzeń i z coraz wyraźniejszym wysiłkiem czytane z kartki. To nie jest już ten sam cichy tyran, który potrafił jednym skinieniem ręki zgasić tzw. reformatorów. To cień człowieka, który trzymał w ryzach naród, armię, Korpus Strażników Rewolucji Islamskiej i klan ajatollahów.
Władza w Iranie od zawsze była układem równowagi między religią, armią i pieniądzem. Chamenei przez ponad trzy dekady godził te żywioły – trzymał pod butem świeckich liberałów, ale też kontrolował ambicje Strażników. To jego autorytet rozdzielał łupy w gospodarce, kierował polityką zagraniczną, a przede wszystkim ustalał granice brutalności wobec obywateli.
Dziś jednak jego autorytet przestaje działać, a w jego otoczeniu trwa cichy, ale coraz bardziej widoczny wyścig o sukcesję. Formalnie nie ogłoszono żadnego kandydata, ale nieformalnie mówi się o tylko jednym nazwisku: Modżtaba Chamenei, syn ajatollaha.
To nie przypadek, a dynastyczna logika autorytaryzmu. Rewolucja islamska, która w 1979 obaliła monarchię, najwyraźniej zatoczyła pełne koło. Syn Najwyższego Przywódcy nie ma formalnych stanowisk, ale ma wszystko, co się liczy: koneksje, poparcie kluczowych frakcji w Strażnikach Rewolucji, zaplecze wśród konserwatywnych duchownych i co najważniejsze – zgodę ojca. Problem polega na tym, że Modżtaba nie ma charyzmy, nie ma masowego poparcia i nie ma doświadczenia w rządzeniu państwem. Jego siła wynika z układów, a nie z autorytetu. Wbrew pozorom to nie to samo.
Dlatego właśnie reżim irański znajduje się w okresie, który w monarchiach absolutnych określano jako interregnum – kruchą i niepewną przestrzeń między panowaniem jednego władcy a objęciem tronu przez drugiego. To moment niebezpieczny, bo władza formalnie nie przeszła w inne ręce, ale jej źródło zaczyna wysychać. W takich warunkach każdy gest może mieć podwójne znaczenie: jako sygnał dla przeciwników zewnętrznych i jako komunikat do wewnątrz. A symboliczne odpowiedzi na amerykańskie ataki to właśnie taka gra, a pokazówka dla irańskiego społeczeństwa, które trzeba przekonać, że rząd nadal rządzi.
Strzelać, ale nie trafić
Iran przeprowadził symboliczny odwet za amerykańskie uderzenie na jego instalacje jądrowe. Oficjalnie: precyzyjne uderzenia rakietowe w instalacje wojskowe USA. Nieoficjalnie: deszcz fajerwerków na pustyni, który nie zabił nikogo i niczego nie zniszczył. Teherańska telewizja mówiła o skutecznej odpowiedzi, ale Pentagon nie zauważył żadnych ofiar. Bo i nie o ofiary chodziło. Iran odpowiedział tak, by nikt nie mógł powiedzieć, że nie odpowiedział – i jednocześnie tak, by nikomu realnie nie zagrozić. To był teatr dla swojego społeczeństwa, dla frakcji w elicie władzy i dla świata.
Wszystko dlatego, że reżim ajatollahów wcale nie chce wojny. Przynajmniej nie teraz. Gospodarka Iranu ledwo zipie, inflacja przekracza 40%, a młodzi ludzie bardziej niż hasłami rewolucji żyją TikTokiem, satelitarną telewizją i próbami ucieczki z kraju. Iran nie może sobie pozwolić na otwarty konflikt z USA, bo ten skończyłby się katastrofą. Ale jednocześnie – nie może też pozwolić sobie na bierność, bo to byłoby polityczne samobójstwo. Dlatego reżim sięga po stary perski trick: zrobić ruch, który nic nie znaczy, ale wygląda jakby znaczył wszystko.
Ten pozorowany odwet to również komunikat do wewnątrz. Przypomnienie, że Korpus Strażników Rewolucji czuwa, że czuwają generałowie, że syn Chameneiego nie śpi. A także, że istnieje coś takiego jak „strategiczna cierpliwość”, ulubione określenie irańskiej propagandy na czekanie z nożem pod płaszczem.
Cieśnina Ormuz / Zdjęcie: Jacques Descloitres, MODIS Land Rapid Response Team, NASA/GSFC
Opcja atomowa
Zanim Iran zrzuci bombę atomową, której oficjalnie nie ma, ale której braku nikt nie potwierdził, może zdetonować coś znacznie groźniejszego: Cieśninę Ormuz. Ten 40-kilometrowy przesmyk między Zatoką Perską a Morzem Arabskim to niepozorna rynna w mapie świata. Ale właśnie przez nią przepływa prawie 1/5 światowego eksportu ropy naftowej i 1/3 całego światowego handlu gazem skroplonym. Kto kontroluje Ormuz, ten trzyma rękę na gardle globalnego handlu paliwami kopalnymi. A Iran, przynajmniej w teorii, ma obie ręce gotowe do zaciśnięcia.
Od lat irańscy generałowie ostrzegają, że jeśli kraj zostanie sprowokowany, jeśli jego egzystencja będzie zagrożona, jeśli USA przekroczą czerwoną linię, to Iran zamknie cieśninę. Teheran ma do tego środki: miny morskie, rakiety przeciwokrętowe, szybkie kutry IRGC, łodzie-pułapki, a także doświadczenie w prowadzeniu wojny asymetrycznej na wodach zatoki. I choć wprost tego nie mówią, to groźba jest jednoznaczna: jeśli spadną bomby, to zatopi się cały region w chaosie.
Zamknięcie Ormuzu oznaczałoby w praktyce blokadę szlaków transportowych dla Arabii Saudyjskiej, Kuwejtu, Kataru i Zjednoczonych Emiratów Arabskich – czyli dla największych sojuszników USA i producentów ropy. Cena baryłki skoczyłaby do 200 dolarów, rynki by oszalały, a cała globalna gospodarka, dopiero co dźwigająca się po pandemii, znów by się zachwiała. Ale czy Iran rzeczywiście jest gotów to zrobić?
Prawda jest taka, że Cieśnina Ormuz to dla Teheranu bardziej karta przetargowa niż realna opcja militarną. To broń nuklearna biednych – nie chodzi o to, by ją użyć, ale by sam jej cień wymusił ustępstwa. Grożenie Ormuzem to forma strategicznego szantażu: nie wprost, nie zawsze, ale stale obecna w tle. To sposób, by przypomnieć światu, że Iran nie jest Koreą Północną, zamkniętą i izolowaną – lecz kluczowym węzłem energetycznym świata. Nawet jeśli dzisiaj bardziej grozi, niż działa, to nikt przy zdrowych zmysłach nie zignoruje tej groźby.
W tym sensie cieśnina stała się elementem irańskiej doktryny odstraszania. W zasadzie substytutem głowic jądrowych, których Iran może jeszcze nie ma, ale nie potrzebuje, póki może zadławić ropociągi. I właśnie dlatego, gdy Teheran mówi o zamknięciu Ormuzu, w Waszyngtonie nikt się nie śmieje. A jednocześnie wszyscy liczą na to, że to tylko blef. Bo jeśli nie – to nie będzie wojna o wpływy w regionie. A takiej wojny Iran bardzo chce uniknąć.
Utrzymać reżim
To wszystko jest jednak bardziej pokazem bezsilności niż siły. Jeszcze kilka lat temu Teheran był w stanie organizować wybuchy w saudyjskich rafineriach, wysadzać tankowce na Zatoce, koordynować ataki szyickich bojówek w Iraku i Jemenie. Dziś jego odpowiedź to seria rakiet, które celowo nie trafiły. Albo trafiły w piach.
Ostrożność Iranu nie jest więc oznaką rozsądku. To raczej wyraz jego ograniczeń. Na arenie międzynarodowej Teheran ma dziś tylko jednego poważnego sojusznika – Rosję, ale nawet ona gra na siebie. Chiny wolą kupować ropę po cichu, niż bronić ajatollahów przed amerykańskimi sankcjami. A Turcja? Turcja zawsze jest tylko za sobą.
Tymczasem USA, nawet w stanie politycznego rozchwiania, pozostają w regionie siłą nieporównywalnie większą. Iran wie, że może uderzyć raz, może nawet dwa, ale nie może się pomylić, bo drugi Solejmani już nie wstanie.
Tymczasowa równowaga między uległością a groźbą sprawia, że reakcje Teheranu są jak taniec na linie: trzeba się poruszać, ale nie wolno spaść. Pytanie, jak długo reżim będzie w stanie utrzymać ten balans zanim społeczeństwo zacznie się domagać prawdziwego odwetu albo zanim jastrzębie w Korpusie powiedzą: dość udawania. Bo wtedy skończą się fajerwerki, a zaczną pogrzeby. Po obu stronach.