W historii ludzkości stosunkowo szybko pojawiły się ramy konfliktu zbrojnego i jego cel. W dużym uproszczeniu: ktoś miał pożądany zasób i nie chciał go oddać. Wszystkim innym chętnym pozostawało dyskutować albo użyć siły. Nie jest niczym dziwnym, że druga opcja stała się popularna, ostatecznie przyłożenie komuś kamieniem jest nieskończenie prostsze od próby negocjowania. O ile oczywiście jest się osobą, która trzyma kamień. Ten dość uproszczony opis konfliktu zbrojnego w zasadzie niewiele się zmienił – zmieniały się za to zasoby. Oraz naturalnie kamienie.
Sam proces walki też uformował się dawno. Wodzowie dysponowali oddziałami walki bezpośredniej zajmującymi się bitwą właściwą, jednostkami służącymi do wsparcia tych pierwszych na dystans oraz formacjami mobilnymi służącymi do działań manewrowych. Czy spojrzymy na siły Aleksandra Wielkiego, rycerstwo Jagiełły pod Grunwaldem lub Armię Potomaku pod Gettysburgiem ten rozkład pozostał stały. Zmieniała się bezsprzecznie definicja, czym jest walka bezpośrednia, zasięgi uzbrojenia i proporcje poszczególnych oddziałów. Przewaga pozwalała razić przeciwnika z większego dystansu lub zwyczajnie szybciej wydawać rozkazy i skuteczniej manewrować – ale zasada nadal działała.
Pozorne zmiany
Z czasem jaskiniowiec z kijem przekształcił się w zawodowego rzymskiego legionistę, potem w najemnika wojny trzydziestoletniej, poborową gwardię Napoleona, a finalnie ochotnika służącego swojemu państwu. Jednak role pełnione podczas walki pozostały dokładnie te same role. Ba, doświadczenia rzymskie na wieki ukształtowały choćby dopuszczalną masę żołnierskiego ekwipunku.
Dzisiejsza artyleria samobieżna funkcjonalnie jest balistą: jest tak samo trzymana jest za liniami piechoty, podobnie ma dużą siłę rażenia i pozostaje wrażliwa na ataki sił mobilnych. Pole bitwy niby zmieniają bombowce i samoloty szturmowe, ale ich cel jest identyczny z bardzo szybko przemieszczająca się artylerią.
Pojawiły się jednak dwie znaczące zmiany – o ironio, z samą walką związane pośrednio. Pierwszą jest łączność dalekiego zasięgu. Umożliwiła koordynacje działań dużych związków bojowych, a zatem realnie zmieniła ideę jednej wielkiej armii. Drugą pozostaje broń masowego rażenia. Jako turbodoładowany potomek trebusza jest w stanie zakończyć wojnę jednym uderzeniem. I to w cywilne cele, bo w końcu to strategiczna broń nuklearna zmieniła świat, a nie jej taktyczne odpowiedniki.
Widać to zresztą w stosowanych strategiach. Oskrzydlenia, ataki z flanki, dominacja broni dalekiego zasięgu – dziś znana jako przewaga powietrzna, blokowanie i zakłócanie łączności, zasadzki, twierdze i obozy warowne, inżynieria wojskowa, przerzut oddziałów na tyły wroga – to wszystko powstało tysiące lat temu i nadal jest z powodzeniem stosowane. Technika zmienia wygląd wojny, ale nie jej ideę.
Zawodowi wojownicy
Ludzie toczą wojny i są ich ofiarami więc siłą rzeczy pozostają podstawowym elementem konfliktu zbrojnego. Dotyczy to osób uczestniczących bezpośrednio w walce i wszystkich pozostałych. Podejście do człowieka zmieniało się przez wieki sinusoidalnie. Przede wszystkim, co było pierwszą sporą zmianą, pojawili się wpierw wojownicy, a później żołnierze. Czyli osoby, których profesją była wyłącznie toczenie wojen.
Rzymski legionista nie myślał o doglądaniu pola czy dojeniu krów. Cały swój czas poświęcał na ćwiczenia, zgrywanie się z oddziałem i niesienie rzymskiego orła w nowe ekscytujące miejsca. Odsetek żołnierzy zawodowych w strukturze sił zbrojnych nie rósł stale a fluktuował przez wieki. Ciekawostka: obecnie kiedy sprzęt jest najbardziej skomplikowany i przez to wymaga najdłuższego szkolenia wcale nie jest największy.
Drugą rewolucją była standaryzacja. Widoczna już w legionach, ale w dziedzinie okrętów Rzym z doskonałym efektem skopiował wzorce Kartaginy. Standardy uprościły nie tylko logistykę, ale też planowanie. Każdy dowódca wiedział czym dysponuje: na poziomie sprzętu posiadał pewną liczbę powielonych żołnierzy.
Co zrobić z obcymi
Żadne państwo nie jest w całości wypełnione wojskiem: ma przede wszystkim resztę cywilnej populacji. Cywile są i byli zawsze wielokrotnie liczniejsi niż wojsko. Nie uczestniczą oni w walkach, ale pozostają kiedy opadnie bitewny kurz. I coś trzeba z nimi zrobić.
W wojnach wczesnoplemiennych i religijnych, w których chodziło o pozbycie się wrogiego stada, wrogowie byli eksterminowani. Mogli być eliminowani fizycznie, asymilowani lub zamieniani w siłę roboczą z raczej krótkimi perspektywami na przyszłość. To widać przez całe spektrum historii: od starć czasów najdawniejszych, podboje Rzymu w Germanii, krucjaty, kolonializm a nawet II wojnę światową. Kluczem było silne przekonanie, że członkowie innego plemienia nie zasługują na miano ludzi, a zatem i ludzkie traktowanie. Najlepszym przypadku byli podludźmi, w najgorszym – zwierzętami.
Świadomość plemienna w tej lub innej formie znikała i powracała. Ludność cywilna była czasem gotowa sama chwycić za broń, przedkładając wagę własnej tożsamości ponad bezpieczeństwo podporządkowania. Takie działania dziś nazywamy wojną asymetryczną, kiedyś zwano je po prostu rebeliami. To z kolei zamazywało granice między cywilem i wojskowym. Siły zbrojne kierowano wówczas przeciw zwykłym obywatelom: od rzymskich demonstracji po każdym buncie, przez działania III Rzeszy w Generalnej Guberni i akcje amerykańskich żołnierzy w Wietnamie. Podbita populacja stawała się nie tyle przypadkową ofiarą zagalopowania się pijanego zdobywcy, ale celem zorganizowanych akcji.
Porozumienia
To wszystko łączy brak jasno zdefiniowanego i stałego wektora zmian. Podejście z wieku XIX może być identyczne z wiekiem IX i zupełnie inne do czasów odległych zaledwie o sto lat. Różni się też w zależności od miejsca: wojny Europejczyków ze sobą są drastycznie odmienne od ich konfliktów na terenie Afryki. W podejściu do populacji cywilnej trudno powiedzieć, że wojna przeszła szczególnie daleką drogę. Ma pojedyncze instancje, a nie jasny kierunek. W samym XX wieku znajdziemy konflikty równie bestialskie co plemienne wojny kanibali, ale też ustrukturyzowane jak średniowieczne ustawki lordów.
Całkiem statycznie jednak nie jest – są dwa czynniki, które zmieniają obraz wojny. Oba to raczej efekt polityki niż strategii wojskowej, obie jednak mają gigantyczny wpływ na konflikty zbrojne. Przede wszystkim – rosną związki państw i formalizacja praw. Niegdyś wojna była sprawą władcy a negocjacje pokojowe – jego kuzyna. Liczyć można było na rodzinę. Z czasem jednak pojawiły się przepisy i zgrupowania państw. Wielka Brytania regularnie montowała koalicję państw przeciw Napoleonowi, pojawiła się Liga Narodów, Organizacja Narodów Zjednoczonych, Sojusz Północnoatlantycki. A wraz z nimi – umowy. Postanowiono dogadać się w różnych sprawach, w tym co do użycia co bardziej rozrywkowych rodzajów broni i traktowania ludności cywilnej.
Pierwsza Konwencja genewska z 1864 roku była początkiem, ale za nią pojawiły się kolejne coraz bardziej regulujące działania wojenne. Oczywiście konflikt zbrojny nadal jest potwornym horrorem i nie da się powiedzieć, że nawet w ramach konwencji cywil może czuć się bezpiecznie. I jak z każdym prawem silni nadal potrafią wymigać się od konsekwencji – ale teraz przynajmniej nie jest to ich naturalny przywilej zwycięzcy.
War never changes
Wojny towarzyszą ludzkości od początku jej istnienia. I choć można myśleć życzeniowo, że więcej nie wybuchną to jeszcze setki lat konflikty zbrojne będą elementem rozwiązy wania sporów między dominującymi na tej planecie dwójnogami.
Ludzie są coraz lepsi w wojowaniu. Jest to z jednej strony fascynujące, a z drugiej przerażające. Najbardziej rewolucyjne zmiany nie płyną z rozwoju techniki ani ze strategii są tylko wariacjami dawno przećwiczonych manewrów. Zmiana wynika z czynników zewnętrznych, z cywilnego oddziaływania na sposoby i środki toczenia walk. Wszystko to realizowane jest powoli i stopniowo, z mniejszymi lub większymi potknięciami. Kolonializm nadal ma się lepiej niż wielu by chciało, a zbrodnie wojenne nadal się zdarzają i dużo częściej niż nam się wydaje.
Niemniej po tysiącach lat udało nam się zgodzić – przynajmniej formalnie – że przeciwnik jest ludzką istotą. Udało się też przekonać władców, że zabicie stu tysięcy takich stworzeń w ramach demonstracji siły jest czymś, za co wcześniej czy później poniosą odpowiedzialność. Idziemy nieco do przodu.