Najpopularniejszy kontrargument jest żałosny: oto dziecię możne znaleźć broń pod nieobecność rodziców i przypadkowo postrzelić domowego pupila, siebie, a nawet nieszczęsnego właściciela. Przecież łatwo temu zapobiec, zamykając kolekcję w sejfie lub umieszczając poza zasięgiem rąk dziecka. Nadto, równego spustoszenia latorośl dokonać może z pomocą noża kuchennego. A tych nikt przecież nie zakazuje i nie wymaga na nie specjalnych pozwoleń.
Broń daje bezpieczeństwo?
Stąd też szczegółowe warunki, w których można by posiadać broń do obrony własnej nie wydają mi się wcale godne roztrząsania. Istotniejszą i znacznie donioślejszą kwestią jest natomiast sam problem bezpieczeństwa i prawa do tego, aby faktycznie bronić życia własnego lub czyjegokolwiek innego. To ten element rozumowania, którego niemal nigdy nie poddaje się analizie. Zastępuje ją zwykle pokaz statystyk: trudno o kraj bardziej nasycony bronią w prywatnych rękach niż Szwajcaria, w której wskaźnik przestępczości jest nader niewielki.
Łatwo uruchomić zatem fałszywą korelację pomiędzy prawem do posiadania broni a poczuciem bezpieczeństwa, o którym przecież statystyka nijak nie wspomina. Bo i jak za pomocą liczb udowodnić, że – posiadłszy broń – samozwańczy obrońcy domowego miru zwiększają powszechne bezpieczeństwo, a nie powszechne zagrożenie? Ta para pojęć jest dla zrozumienia problemu kluczowa.
Popularyzacja samoobrony
Zakładana przez entuzjastów popularyzacji samoobrony sytuacja jest następująca: oto człowiek czuje, że coś grozi jemu i jego najbliższym. Podejmuje zatem środki zaradcze – to jest, kupuje broń. Od tej pory uzyskuje spokój ducha, wiedząc, że może zapewnić sobie i rodzinie bezpieczeństwo. Pytanie jednak: kto mu zagraża i czy faktycznie uzbrojenie to niebezpieczeństwo zażegna? Jeżeli obawia się napaści, powinien mieć broń cały czas przy sobie. A jeśli lęka się, że ktoś napadnie jego najbliższych i pragnie ich chronić, powinien nie spuszczać ich z oka. Gdy obawia się włamania, winien trzymać broń w zasięgu ręki we własnym domu, aby przepędzić ewentualnego intruza.
A może prewencja?
W każdym z tych przypadków istnieją skuteczniejsze sposoby zapobiegania budzącym lęk nieszczęściom, wiążące się z prewencją. Wygodniej przecież zaangażować siły społeczne i polityczne, by zminimalizowały ryzyko napaści czy naruszenia przestrzeni domowej, zamiast radzić sobie z jej skutkami za pomocą broni palnej. A więc zamiast liczyć na siebie, należałoby inwestować w siły porządkowe, zwiększenie poczucia nieuchronności kary lub eliminowanie społecznych i kulturowych przyczyn niepożądanych czy niebezpiecznych zachowań. Wybór budowy domowego arsenału musi więc wynikać z braku zaufania do instytucji porządkowych lub przeświadczenia, że źródła zagrożenia nie można wyeliminować, więc każdy musi być zawsze gotów stawić mu czoła.
Niewiara w instytucje
Rzecz miewa podłoże praktyczne: jeżeli znajdujemy się w miejscu, w które ręka aparatu sprawiedliwości nie sięga, może zaistnieć konieczność samoobrony. W zachodnim kręgu kulturowym trudno jednak o tego rodzaju przestrzenie. A jeżeli się już w niej znajdziemy, ewentualna zgoda legislatorów na dostęp do uzbrojenia przestaje przecież mieć znaczenie.
Bardziej prawdopodobne więc, że nie wierzymy w skuteczność instytucji powołanej do tego, by zapewnić nam bezpieczeństwo. Po prostu wolimy zadbać o nie sami. Taka postawa rodzi jednak kolejny problem. Czy nasz brak zaufania wynika z przeświadczenia o nieudolności organów prewencyjnych, czy też ogólnej niewiary w systemową możliwość zapewnienia bezpieczeństwa?
Jeżeli to egzekutorzy są niegodni zaufania, sytuacja niewiele różni się od osiedlenia poza zasięgiem aparatów państwa. Ponownie pojawia się pytanie o konieczność legislacji, która jest przecież niemożliwa do wyegzekwowania. W drugim przypadku sprawa się komplikuje.
Definicja zagrożenia
Gdy jesteśmy przekonani, że państwo powinno pozostawić obywatelowi wolną rękę w zakresie samoobrony, czy w ogóle wycofać się z pewnych obszarów (na przykład z nadzorowania tego, co człowiek robi w zaciszu własnego domu), musimy zapytać o rodzaj niebezpieczeństw, przed którymi będziemy się bronić.
Jeśli zidentyfikujemy je jako wszystko, co powoduje poczucie zagrożenia – które przecież było motorem zabiegów o posiadanie narzędzi samoobrony – wkraczamy na bardzo niebezpieczny grunt całkowitej uznaniowości. Któż zagwarantuje, że zachowanie uznawane przez jednego za zupełnie niewinne nie wzbudzi u drugiego zgrozy tak poważnej, by sięgnął po broń? Że niewinna pomyłka nie poskutkuje postrzałem?
Sytuacja jest jeszcze bardziej niebezpieczna, gdy w grę wchodzi obrona innych. Trudno bowiem zmierzyć, czy czują się już wystarczająco zagrożeni, by ich obrońca zaczął strzelać. Strach rzadko bywa dobrym doradcą.
Prywatyzacja sprawiedliwości
Być może lepiej zatem, by broni używać tylko, gdy jest się opanowanym, do samodzielnej dystrybucji sprawiedliwości. Tu jednak znów nie możemy wykluczyć ryzyka pomyłki. Wręczając śmiercionośne narzędzie prywatnemu egzekutorowi uchylamy prawo do obrony, które przysługuje oskarżonemu. Chyba, że i jemu powierzy się analogiczny argument, licząc na to, że udowodni swoją niewinność mordując oskarżyciela.
W dodatku, jeżeli chęć posiadania broni i samodzielnej obrony jest skutkiem braku zaufania do instytucji społecznych, łatwo zauważyć, że prawo do takich właśnie instytucji się zalicza. Grubość włosa dzieli więc samoobronę od prywatyzacji sprawiedliwości i stanowienia własnych reguł. Te – w imię bezpieczeństwa swojego i innych – posiadacz broni może narzucić otoczeniu. Również swoim bliskim, skoro rozumowanie, które otworzyło drogę do naszych rozważań, zakłada podział ludzkości na obrońców, posiadających prawo do broni, oraz bronionych, którzy sami obronić się nie mogą, muszą zatem polegać na sile swojego protektora. To budowa społeczeństwa feudalnego.
Dylemat obrońcy
Musi zatem istnieć jakaś siła, która utemperuje zapęd samozwańczego prawodawcy: musi być człowiekiem dobrym. A to oznacza konieczność moralności, w której samoobrona z użyciem broni palnej jest czynem godnym pochwały oraz systemu udzielającemu prawa do posiadania broni wyłącznie osobom spełniającym moralne kryteria.
Pierwsza kwestia wydaje się dość intuicyjna: obrona własnego lub cudzego życia koszem zdrowia i życia agresywnej jest czynem godnym pochwały. W kulturze współczesnego Zachodu to jednak sytuacja ekstremalna, która zdarza się niezmiernie rzadko. Zasada świętości życia, która sankcjonuje samoobronę, jednocześnie poddaje ją w wątpliwość. Dlaczego? Bo takie samo prawo do życia przysługuje bowiem napastnikowi.
Paradoks samoobrony
W dodatku jeżeli do posiadania środków samoobrony pcha nas brak zaufania do aparatu państwa, nie możemy mieć pewności, że ten sam aparat nie uniemożliwi zakup uzbrojenia osobom o bardziej giętkim kręgosłupie moralnym. Pistolet czy karabin mogą wówczas nabyć osoby, którym nie powinno się ufać: mogą bowiem zacząć egzekwować swoją prywatną sprawiedliwość. Ułatwiając dostęp do broni nie zwiększamy zatem bezpieczeństwa. Wzrasta bowiem szansa na to, że trafi w ręce osób niepożądanych, które stanowić będą większe niż dotychczas zagrożenie.
Logika samoobrony wydaje się zatem paradoksalna. Gdy nasycenie społeczeństwa bronią palną się zwiększa, wzrasta szansa, że zdobędą ją ludzie niegodziwi. A zatem powiększa się poczucie zagrożenia, pchające nas do dalszego zbrojenia się. I nawet jeżeli założyć, że przestępczość faktycznie przy okazji spadnie – bo i bandyci lękać się zaczną o swoje życie – nie będzie to wcale wynikiem zwiększonego poczucia bezpieczeństwa. Będzie skutkiem strachu.