Specjaliści w Iraku i Afganistanie
Jak to się stało, że specjaliści z GRUPY WB zostali wysłani na misje Polskiego Kontyngentu Wojskowego do Afganistanu i Iraku?
„Niemiec”: Nasze wyjazdy zaczęły się od misji w Iraku. Ponieważ w ramach polskich kontyngentów używane były produkty GRUPY WB, jak system FONET montowany na pojazdach opancerzonych, wojsko wymagało zapewnienia autoryzowanego serwisu sprzętu. Na stałe zaczęliśmy jeździć od 2009-2010 roku. To był zespół ciągle wysyłany na misje. Jest jeszcze w GRUPIE WB kilka osób, które wyjeżdżały do państw, w których toczył się konflikt zbrojny. W Iraku był nasz szef kontroli jakości.
„Generał”: Z kolei w Afganistanie byliśmy obecni odkąd tylko pojawił się tam polski sprzęt wojskowy wyposażony w nasze systemy.
„Niemiec”: Jeżeli chodzi o misję w Afganistanie nasza praca polegała głównie na serwisowaniu wyposażenia wozów Rosomak, które trafiały tam jako praktycznie nowy sprzęt. Można powiedzieć, że były to pojazdy świeżo z taśmy produkcyjnej. Wszystko, całe ich wyposażenie, było na gwarancji. Wojsko potrzebowało gwarancyjnego serwisu na terenie Afganistanu i pogwarancyjnego ewentualnie też. Ministerstwo Obrony Narodowej podpisało umowę z Wojskowymi Zakładami Mechanicznymi w Siemianowicach Śląskich (obecnie to spółka Rosomak), które z kolei podpisały oddzielną umowę z WB Electronics na wysłanie pracowników na misje. Innymi słowy, GRUPA WB nie wykonywała swoich usług bezpośrednio na zlecenie MON, a w porozumieniu z WZM.
Po pewnym czasie w Afganistanie pojawiły się pododdziały obsługujące armatohaubice wz. 1977 Dana, które funkcjonowały jako grupa wsparcia ogniowego. Działa były wyposażone w system kierowania ogniem TOPAZ. Ich uzupełnieniem były pojazdy dowodzenia na Honkerach i Starach, jak wóz dowódcy baterii i wóz dowódcy batalionu, które również były zabudowywane przez WB.
GRUPA WB podpisała umowę (na zasadzie przedłużenia gwarancji) z Wojskiem Polskim na serwisowanie wozów artyleryjskich, co ciekawe w dowolnym miejscu na świecie. W zasadzie, tam gdzie wojsko się pojawia, tam będziemy też i my.
Jeżeli chodzi o wspomniane wozy Rosomak, poza stałą obsługą techniczną były też ciągle modyfikowane do potrzeb misji. Na przykład, pojazdy które nie otrzymały w wyposażeniu fabrycznym systemu lokalizacji strzału i strzelca Pilar, należało doposażyć w go na miejscu.
„Generał”: Jednym z przykładów była zmiana konfiguracji łączności. Często było też tak, że wozy jeździły w patrolach, jeden za drugim w nocy. W przypadku, kiedy coś działo się z czołowym pojazdem informacja była nadawana przez dowódców między sobą, a następnie przekazywana do kierowcy za pomocą systemu łączności wewnętrznej. Tyle tylko, że zajmowało to cenne sekundy. Zdarzało się, że gdy oba pojazdy hamowały, to dochodziło do kolizji. Powstała więc potrzeba dania kierowcom możliwości obsługiwania radiostacji, a więc wysyłania i odbierania komunikatów razem z dowódcą. To drastycznie skróciło czas reakcji na różne sytuacje na drodze. Ktoś to musiał jednak na miejscu zrobić, zmodyfikować system i w tym miejscu wkraczaliśmy my – serwis GRUPY WB.
W ile osób lataliście na misje?
„Niemiec:” Jak były dwie bazy na obsługi, to lataliśmy we dwóch. Jeden do jednej, drugi do drugiej.
Jak długo trwały wyjazdy?
„Generał”: Różnie, od trzech miesięcy w górę.
„Niemiec”: Maksymalnie do roku. Raz chyba zdarzyło się, że ktoś siedział na misji ponad rok.
„Generał”: Ja najdłużej byłem 6 miesięcy i 3 tygodnie.
„Niemiec”: Na przykład pewnego razu pojechałem późną jesienią, a wracałem wiosną w okolicach kwietnia-maja. Po urlopie, we wrześniu, miałem już termin wylotu na październik.
Wyposażenie na wojnę
„Generał”: Co ciekawe, lataliśmy w pełnym wyposażeniu wojskowym z wyjątkiem broni. Włącznie z kamizelkami i pakietem medycznym.
Skąd braliście wyposażenie wojskowe?
„Generał”: Z brygady logistycznej w Opolu.
Ten sprzęt był Wam po prostu wypożyczany i musieliście go zwrócić po powrocie z misji?
„Niemiec”: Dokładnie tak, jak na każdej misji. W wojsku funkcjonuje to tak samo.
„Generał”: Dolatywaliśmy do bazy, gdzie dokompletowano nas w m.in. hełm i kamizelkę kuloodporną. Otrzymywaliśmy także dokumenty wojskowe.
„Niemiec”: Generalnie legitymowaliśmy się ID kartą, jak wojskowi. Po powrocie do kraju musieliśmy je oczywiście zdać. Zostawialiśmy sobie jednak identyfikatory, czyli „nieśmiertelniki”.
Czyli dostawaliście wojskowe identyfikatory i nieśmiertelniki, pomimo że cały czas byliście pracownikami Grupy WB?
„Generał”: Generalnie byliśmy wpisani w dokumentach wojskowy jako „cywilni pracownicy Wojska Polskiego”.
„Niemiec”: Pomimo, że nimi nie byliśmy. Nie byliśmy zatrudnieni w Ministerstwie Obrony Narodowej.
„Generał”: Na dobrą sprawę bardziej mieliśmy status „najemników” lub innymi słowy „kontraktorów”.
„Niemiec”: Z tym, że kontraktorzy nie chodzą w mundurach. Przynajmniej amerykańscy.
Jak rozumiem, pomimo noszenia munduru nie otrzymywaliście żadnych stopni wojskowych?
„Generał”: Nie, nosiliśmy czyste pagony.
Czy o noszeniu mundurów decydowały jakieś odgórne przepisy albo względy bezpieczeństwa, np. żebyście nie odróżniali się na dla żołnierzy?
„Niemiec”: W ramach umów zawieranych bezpośrednio lub pośrednio z MON wojsko musiało zapewnić nam ubranie ochronne i mundury traktowane były de facto jako takie. Generalnie, na terenie bazy trzeba było poruszać się umundurowanym.
„Generał”: Albo całkowicie po cywilnemu. Tak jak wszystkie inne nacje chodziły.
„Niemiec”: Jak chodziło się w polskim mundurze to nie było obawy, że amerykańscy żołnierze w bazie nie zorientują się kim jesteśmy. Poruszając się w rodzimym umundurowaniu nie było żadnych problemów z polską czy amerykańską żandarmerią.
Przygotowanie
Jakich informacji udzielano Wam przed wyjazdami na misje?
„Niemiec”: Generalnie informowano nas o tym, że wyjazdy związane są z obsługą sprzętu wojskowego na terenie działań wojennych. To była tylko nasza własna świadomość tego, że jedziemy w strefę wojny.
„Generał”: Tak na dobrą sprawę nikt nic nie wiedział.
A co jeśli chodzi o same przygotowania do wyjazdu? Badania, szczepienia?
„Generał”: Tak, szczepienia tak.
„Niemiec”: Badania i szczepienia robiliśmy we własnym zakresie. Żołnierze przed wyjazdem byli szczepieni przez Wojsko Polskie, natomiast nas do tego przygotowała sama GRUPA WB.
A co z choćby podstawowym przeszkoleniem przed wyjazdem?
„Generał”: Słyszałem, że niektórzy „kontraktorzy” mieli szkolenie. Natomiast od nas nikt chyba nie przeszedł treningu SERE [Survival, Evasion, Resistance, Escape – Przetrwanie, unikanie, opór w niewoli oraz ucieczka] – red.].
„Niemiec”: Tak na dobrą sprawę nikt ani u nas, ani w Siemianowicach Śląskich nie miał pojęcia, jak takie wyjazdy będą wyglądały i jaki będą miały przebieg. Wiele osób miało błędne pojęcie o warunkach panujących na miejscu i kojarzyło je z sytuacjami znanymi z polskich misji w ramach Organizacji Narodów Zjednoczonych lub w byłej Jugosławii. W Polsce sądzono, że będzie podobnie i nic się nie będzie tam działo. Dlatego określano działania w Iraku jako „misja stabilizacyjna”. Dopiero jak dojechaliśmy na miejsce, to zaczęło się dziać.
Czy przed wyjazdem mieliście wykupione ubezpieczenie?
„Niemiec”: Generalnie są dwie firmy, które ubezpieczają „kontraktorów” przed wyjazdem w takie miejsca. Współpracują ze słynną Blackwater, która obecnie nazywa się Academi. GRUPA WB podpisała umowę z jedną z takich spółek. Tak naprawdę tylko my z polskich pracowników byliśmy tak dobrze ubezpieczeni.
„Generał”: Inne polskie firmy wysyłające swoich serwisantów na misje nie miały takich ubezpieczeń. Wykupywały odpowiednie pakiety w kraju.
Praca pod ostrzałem
Jak wyglądał pobyt w Afganistanie? Co Was tam spotkało?
„Generał”: Mieliśmy jechać w teoretycznie bezpieczne miejsce, a ja osobiście dwa razy minąłem się ze śmiercią. Raz jakbym wyszedł o pięć sekund szybciej z kontenera, to bym odparował, bo akurat rakieta spadła. W strefie, która teoretycznie miała być zupełnie bezpieczna. To było trzeciego dnia mojej pierwszej misji.
„Niemiec”: Pierwszy taki przypadek w ogóle z dużym ostrzałem miał kolega, który już u nas nie pracuje, ksywka Pinokio, podczas siódmej lub ósmej zmiany kontyngentu. Wyszedł z campu, żeby coś zjeść. Doszedł do końca muru i w tym momencie rakieta wbiła się w budynek, który właśnie opuścił. Szczęśliwie pocisk nie eksplodował. Też zdarzały mi się podobne przypadki.
„Generał”: Ja byłem na XIII zmianie PKW w Ghazni, gdy miał miejsce duży atak na bazę [28 sierpnia 2013 – red.]. To też były przeżycie. Przygotowywałem się do powrotu do kraju. Zabezpieczałem podzespoły, które trzeba było zabrać do Polski, aby tam przeprowadzić bardziej zaawansowane naprawy. Część rzeczy przeniosłem do miejsca mieszkalnego. Później poszedłem do kontenera sanitarnego, załatwiłem potrzebę, zrobiłem dwa kroki od pisuaru i w tym momencie fala uderzeniowa rzuciła mną o ścianę. To było aż 700 metrów od miejsca wybuchu, jak się później okazało! Talibowie wysadzili ciężarówkę wypełnioną blisko dwoma tonami materiału wybuchowego, zniszczyli przy tym ogrodzenie bazy. Później to już była regularna wojna. Dziesięciu zamachowców-samobójców w „pasach szahida” wbiegło na teren bazy i powysadzało się w schronach. Spędziłem w ukryciu 14 godzin w kamizelce, nie wiedząc, co się będzie działo.
Czy często dochodziło do ostrzału baz?
„Generał”: Zależy, w której bazie. W jednych, np. Ghazni były rzadko, w innych jak FOB Warrior, dzień bez ostrzału był dziwny. W niektórych bazach przeciwnik atakował nas rano, na śniadanie i w okolicach obiado-kolacji. To była norma.
To musiało odbić się na psychice.
„Generał”: Trzeba było nauczyć się funkcjonować.
„Niemiec”: Spotkałem się nawet z żołnierzami, którym psychika siadała już tam na miejscu.
„Generał”: Trzeba było ich rotować.
Mieliście jakieś wsparcie psychologa?
„Niemiec”: Wsparcie psychologa nazywało się Johnny Walker (śmiech).
Nikt Was nie ostrzegał przed wyjazdem, że może spotkać Was coś takiego?
„Niemiec”: Tak naprawdę nikt nie wiedział, jak to będzie wyglądało. Mamy znajomych w Centrum Weterana Działań Poza Granicami Państwa, którzy byli na misjach pokojowych ONZ. Można powiedzieć, że też wyjeżdżali w strefy działań wojennych, a nie mieli takich doświadczeń. Dopiero później misja ISAF została przekształcona ze stabilizacyjnej w bojową.
Czy braliście też udział w wyjazdach poza bazy?
„Niemiec”: Często bywało tak, że trzeba było jechać lub lecieć do jakiejś małej bazy lub małego posterunku.
„Generał”: I coś tam naprawić.
„Niemiec”: Na przykład trzeba było udać się do bazy Giro, której powierzchnia była mniejsza niż tereny naszej firmy.
„Generał”: Miała czterdzieści na czterdzieści metrów. Może nieco więcej.
Czy podczas przejazdów lub przelotów do mniejszych baz też zdarzały się niebezpieczne sytuacje?
„Niemiec”: Z takich ciekawostek, jak leciało się do Giro, to zazwyczaj przychodził ktoś z logistyki i informował, że trzeba polecieć na dzień i dokonać naprawy. W rzeczywistości, jak wróciło się w ciągu dwóch tygodni, to było bardzo dobrze. Z czasem nabraliśmy doświadczenia i od razu wiedzieliśmy, że takie „krótkie” wyjazdy zawsze się przedłużają. Powodów było wiele: ostrzał lub burza piaskowa, które uniemożliwiały załogom lecących po nas śmigłowców lądowanie w bazach. W rezultacie nie było czym wrócić.
Samej pracy było faktycznie na jeden dzień. Potem trzeba było już tylko czekać na wylot. Oczywiście, jeżeli przy okazji trafiały się jakieś dodatkowe naprawy, to wykonywało się je na bieżąco. Raz trafiło mi się, że trzeba było bronić bazy właśnie będąc w Giro, bo podchodzili talibowie. Zawsze jakaś broń się znalazła i trzeba było walczyć.
Dysponowaliście swoim uzbrojeniem na misji?
„Niemiec”: Nie mieliśmy broni jako swojej. Oficjalnie nie powinniśmy też brać udziału w działaniach bojowych, podczas obrony bazy. Wiadomo jednak, że w takich sytuacjach każda para rąk się liczy.
A jak byliście traktowani przez samych żołnierzy?
„Niemiec”: Wojsko miało świadomość, że od naszej pracy zależy ich bezpieczeństwo. Bo nie oszukujmy się, co z tego, że taki wóz jak Rosomak jest dobrze uzbrojony, jeżeli bez systemów łączności będzie niewiele warty.
„Generał”: Do dziś mamy bardzo wielu znajomych żołnierzy z misji w Afganistanie. Ułatwia nam to życie tu w kraju. Nasza praca tutaj polega w dużej mierze na kontaktach z wojskiem. Dla przykładu, niedawno byłem na odbiorach technicznych wozów amunicyjnych do systemu artyleryjskiego Rak i w tym czasie szkolenie przechodzili żołnierze z jednostki w Bolesławcu [23 pułk artylerii – red.]. Jak tylko wysiadłem ze swojego służbowego auta to połowa z nich mnie poznała, bo byliśmy na misji.
Doświadczenia z misji
Wspomnieliście, że przy okazji pierwszych wyjazdów na misje nikt tak naprawdę nie wiedział, jak będą one przebiegały. Nie spodziewano się m.in. sytuacji zagrożenia zdrowia lub życia. Czy później zmieniło się podejście do przygotowywania serwisantów przed kolejnymi wyjazdami?
„Generał”: Na początku nie było nawet ubezpieczenia, bo wszyscy myśleli, że to pokojowa misja. Gdy tylko firma się zorientowała, jak może być niebezpiecznie to stanęła na wysokości zadania i nam je załatwiła. Ale przypominam, że tylko my byliśmy tak ubezpieczani. Pracownicy innych polskich firm musieli korzystać z ubezpieczeń krajowych, które i tak nie działają na terenach objętych działaniami wojennymi.
Jak porównacie warunki, w jakich przyszło Wam pracować na misji z doświadczeniami pracowników z innych państw?
„Generał”: Pracowaliśmy z Amerykanami dosłownie przez płot. Mieliśmy z nimi dobre układy. Spędzaliśmy razem nawet czas wolny. Oni nie musieli chodzić w mundurach, za to byli uzbrojeni. Każdy obligatoryjnie dostawał pistolet samopowtarzalny Beretta, a jak chciał to także karabinki M16.
Czy zdarzało się, że „kontraktorzy” odnosili rany podczas pobytu na misjach?
„Generał”: Raczej nie. Zdarzały się sytuacje, gdy ktoś skręcił nogę, ale dochodziło do nich podczas wysiadania ze śmigłowca podczas działań nocnych.
A co z urazami psychicznymi, które często ujawniają się dopiero po czasie?
„Generał”: Każdy miał jakieś tam przejścia. To nie jest tak, że takie doświadczenia nie zostawiają w człowieku jakiegoś śladu.
„Niemiec”: Pobyt na wojnie zmienia sposób patrzenia na wiele spraw.
„Generał”: Ja po XIII zmianie też coś takiego odczułem. Póki byłem na misji, nic się ze mną nie działo. Po powrocie do kraju zaczęły się problemy ze snem. W ciągu dwóch miesięcy z nerwów starłem sobie zęby od zgrzytania w nocy. Byłem na 2-3 rozmowach u psychologa i uspokoiło się.
Jak wyglądały pierwsze dni po powrocie do kraju z misji?
„Generał”:- Po przylocie stawiamy się w pracy. Przygotowujemy sprzęt, który musimy zwrócić wojsku. Następnie jedziemy do Opola, aby zdać wyposażenie udostępnione nam na czas misji. Potem mogliśmy wziąć tydzień-dwa urlopu, choć nie wszyscy się na to decydowali.
Czy ktoś z MON kontaktował się z Wami po powrocie, wypytał w jakim jesteście stanie psychicznym?
„Generał”: Nie.
Czy zgodzilibyście się znowu wyjechać na misję, gdyby zaszła taka potrzeba?
„Generał”: W umowach, które podpisywaliśmy przyjmując się do pracy w WB, mamy wyrażoną zgodę na wylot w strefę działań wojennych. Każdy z nas od początku wiedział, z czym nasza praca może się wiązać. Gdyby zapytano mnie o to, czy po raz kolejny chcę udać się na misję, to pewnie bym poleciał. Ze względu na doświadczenie.
Zapomniani weterani
Dlaczego pomimo trudnych doświadczeń z pobytu na misjach do dziś nie możecie otrzymać statusu weteranów?
„Generał”: W myśl ustawy „o weteranach działań poza granicami państwa” z o 19 sierpnia 2011 roku, mówiąc wprost, byliśmy na wczasach. Okazało się, że podczas prac nad dokumentem ustawodawcy zapomnieli, że poza żołnierzami i cywilnymi pracownikami wojska na misje wysyłano także inne osoby, w tym specjalistów, takich jak my. Dlatego nie mamy podstaw prawnych, aby ubiegać się o status weterana.
Podczas niedawnej nowelizacji ustawy z 19 lipca 2019 roku pomyślano jedynie o rannych i poszkodowanych, a o całej reszcie nie. Jesteśmy zawieszeni w powietrzu. Cały świat traktuje nas jak weteranów, żołnierze traktują nas jak weteranów, a państwo nasze traktuje nas jakbyśmy byli na wczasach w Afganistanie.
Ilu ludzi dotyczy ten problem?
„Niemiec”: W sumie na całej przestrzeni tych wyjazdów może zebrałoby się dwieście osób. Z wszystkich przedsiębiorstw, które wysyłały tam swoich pracowników.
Co dałby Wam status weterana?
„Niemiec”: W zasadzie nic, poza wejściem do lekarza bez kolejki lub pięcioma dniami dodatkowego urlopu. Pomijam już takie rzeczy, jak np. odznaczenia honorowe „Gwiazda Afganistanu”. Każdy z nas był na misji co najmniej dwa-trzy razy, osobiście zaliczyłem cztery rotacje, łącznie spędzając na miejscu ponad 1,5 roku.
Czy są jakieś instytucje, które starają się pomóc Wam rozwiązać ten problem?
„Niemiec”: Współpracujemy z Centrum Weterana Działań Poza Granicami Państwa. Przedtem sporo działaliśmy z Zrzeszeniem Weteranów Działań Poza Granicami Państwa.
Na czym polega ta współpraca?
„Niemiec”: Jako członkowie Zrzeszenia podczas przygotowań do nowelizacji ustawy braliśmy udział w spotkaniach z wiceministrem obrony i dyrektorami departamentów. Ponadto, współpracujemy w ramach Centrum Weterana przy organizacji różnych wystaw, na przykład podczas Nocy Muzeów. Prezentowaliśmy sprzęt, który był z nami w Afganistanie. Zawsze dostajemy też zaproszenie na obchody Dnia Weterana i za każdym razem nasza reprezentacja pojawia się na uroczystościach.