Co to ten M4? Historia modelu
Pierwowzór bohatera tej recenzji raczej zna każdy, przynajmniej z widzenia. Nie każdy jednak zna kulisy powstania tego karabinka, który uznaje się za jedną z najistotniejszych konstrukcji strzeleckich XXI wieku (mimo że powstał nieco wcześniej). Wsiadamy zatem w wehikuł czasu i lecimy do końcówki roku 1955.
Wtedy to Eugene Stoner, świeżo zatrudniony na stanowisku głównego inżyniera w nowo powstałej firmie ArmaLite Corporation, postanowił stanąć w szranki z wyjadaczami branży zbrojeniowej w ramach konkursu na następcę karabinów M1 Garand dla amerykańskich wojaków. Staruszek G był wprawdzie potężny i celny, ale przy tym ciężki, wielki, mieścił tylko 8 nabojów, gryzł w palce i kopał jak muł, a jego rozbieranie było uciążliwe. Dowództwo US Army chciało czegoś z wymiennym magazynkiem, opcją prowadzenia ognia samoczynnego i w kalibrze 7,62×51 NATO. Jeśli nowa broń okazałaby się wystarczająco dobra, miałaby zastąpić także karabin BAR i pistolety maszynowe M3 oraz Thompson.
Odpowiedzią Stonera na te wymagania był karabin AR-10 z 20,8-calową/528-mm lufą. ArmaLite dołączyło do konkursu ze sporym opóźnieniem, przez co nie było zbyt poważnie brane pod uwagę jako potencjalny zwycięzca. Jednak rozwiązania zaproponowane przez Eugene’a były orzeźwiającym plaskaczem dla skostniałej branży. Niepołączona z zespołem ruchomym rękojeść napinania umieszczona u góry pod uchwytem do przenoszenia, kolba w jednej osi z lufą, regulowany blok gazowy, dobrze chronione regulowane przyrządy celownicze, otwierany na zawiasie korpus blokowany trzpieniem, ukryty w kolbie mechaniczny system redukcji odrzutu… Stoner wszedł od razu z grubej rury.
Dzięki zastosowaniu aluminium do konstrukcji szkieletu broni, odlaniu kolby, chwytu i łoża z żywicy fenolowej, przekierowaniu gazów prochowych bezpośrednio na zespół ruchomy oraz wykonaniu lufy ze stali i aluminium (co akurat było pomysłem prezesa ArmaLite, George’a Sullivana) karabin AR-10 ważył o nieco ponad 800 gramów mniej niż M14 spod szyldu Springfield Armory. Przypominam, że mówimy tu o projekcie młodziutkiej firmy, która w założeniu nie miała być masowym producentem broni, a jedynie niewielkim przedsiębiorstwem projektowo-podwykonawczym.
Karabin ArmaLite AR-10. Źródło: Wikimedia.org
Niestety z powodu pęknięcia lufy karabin Stonera stracił cały kredyt zaufania, a palma pierwszeństwa przypadła wspomnianemu M14. Na krótko. Po dwóch latach armijni eksperci stwierdzili, że ujarzmienie ognia ciągłego w kalibrze 7,62×51 NATO nie należy do najprostszych, dodatkowo nie da się nieść dużego zapasu amunicji (bo sporo waży), tym samym nie nadaje się to-to do wojska. Zgodnie ze światowym trendem sięgnięto po amunicję pośrednią. Wybór padł na nabój .223 Remington/5,56×45 mm NATO. Wystarczyło już tylko wybrać broń, która będzie tym nabojem strzelać. I cyk, nowy konkursik. A w zasadzie ponowne otwarcie poprzedniego.
ArmaLite, rzecz jasna, stanęło do walki o armijny kontrakt. Stoner pomniejszył nieco dziesiątkę i tak powstał AR-15. Podczas testów ustalono, że:
- 5-7 chłopa z AR-15 ma tyle siły ognia co 11-osobowa drużyna z M14,
- żołnierze z AR-15 mogą nosić trzykrotnie więcej jednostek pasującej amunicji niż ci z M14 (649 szt. zamiast 220 szt.),
- AR-15 jest trzykrotnie bardziej niezawodny od M14.
Wydawać by się mogło, że to przesądza o wygranej, ale wtedy wjechał generał Maxwell Taylor cały na nie i stwierdził, że nie ma takiego zmieniania – M14 zostaje. Panowie z ArmaLite, jak można się domyślić, nie byli szczególnie uradowani takim obrotem spraw, szczególnie w obliczu problemów finansowych spółki. Sprzedali więc prawa do platform AR-10 i AR-15 do takiej firemki, co się zowie Colt’s Manufacturing Company. Z perspektywy czasu widać, że dobrze się stało!
Colt – jako producent o ogromnym zapleczu finansowym i produkcyjnym, ugruntowanym zaufaniu społecznym i sporej sile przebicia, a także będący wieloletnim dostawcą strzeladeł dla US Army – mógł sobie pozwolić na spokojne dopracowanie obiecującej broni. Jak się okazuje, nie było wiele do roboty. Największa zmiana to rękojeść napinania, która trafiła w znane dziś miejsce na końcu komory zamkowej. Produkcja nowego karabinu Colt ArmaLite AR-15 Model 01 ruszyła w grudniu 1959 roku. W lipcu 1960 r., po obejrzeniu pokazu możliwości broni, zamówienie na 8500 sztuk piętnastki złożył generał Curtis LeMay z USAF.
W międzyczasie armia nadal testowała AR-15, odkrywając kolejne zalety tej konstrukcji i naboju. W 1961 r. LeMay złożył Coltowi zamówienie na kolejnych 80 tys. sztuk, ale znany nam już gbur Taylor zasabotował to przedsięwzięcie za pośrednictwem samego Johna F. Kennedy’ego. W październiku tego samego roku 10 sztuk AR-15 trafiło do południowego Wietnamu, gdzie zostały przyjęte bardzo entuzjastycznie. Na tyle, że rok później do wojaków w ‘Namie dotarła kolejna dostawa, tym razem w ilości 1 000 egzemplarzy. Żołnierze Sił Specjalnych wychwalali nową broń w raportach i nalegali na jej oficjalne wprowadzenie do służby.
No i była zagwozdka, bo jedni twierdzili, że AR lepszy, drudzy – że wcale nie, a biedny Sekretarz Obrony Robert McNamara nie wiedział co robić. Zlecił przeprowadzenie testów porównujących dwie amerykańskie konstrukcje i AK-47 na dodatek. Z ich przebiegu wynikało, że tylko M14 nadaje się do służby, ale odpowiedzialnemu za owe testy Cyrusowi Vance’owi coś śmierdziało. Zlecił przetestowanie testerów i samych testów, co ujawniło, że wszystko było ustawką na korzyść M14.
W styczniu 1963 McNamara otrzymał raporty wskazujące, że produkcja M14 jest niewystarczająca dla zaspokojenia potrzeb wszystkich jednostek, toteż nakazał jej wstrzymanie i zassanie do armii AR-15, który jako jedyny spełniał wymogi każdej gałęzi wojsk USA. Dowództwo US Army zażądało uwzględnienia dopychacza suwadła w wojskowej wersji karabinu. Colt, Stoner i US Air Force stwierdzili zgodnie, że to zbędny wihajster podnoszący niepotrzebnie koszt produkcji, ale gdyby logika potrafiła przebić beton, to robilibyśmy z niej kilofy.
Stanęło na tym, że lotnictwo miało karabinki bez szturchadełka, a wszyscy inni – z nim. Broń ochrzczono powabnym mianem „M16” i w listopadzie 1963 do Colta spłynęło zamówienie na 19 tys. sztuk dla lotnictwa i 85 tys. dla całej reszty. Produkcja ruszyła w marcu 1964 roku. I dalej już to się jakoś potoczyło standardowym torem – nowe wersje ewolucyjne (A1, A2 itd.), delikatne usprawnienia tu i ówdzie, standard jak to w US Army.
Colt M16A2. Źródło: Wikimedia.org
Konflikt w Wietnamie ujawnił potrzebę opracowania krótszego karabinka na potrzeby walki w ciasnych przestrzeniach. Skrócenie lufy M16 o połowę do 10 cali/250 mm powodowało sporo problemów z celnością i zasięgiem, że o ogromnym huku i błysku przy każdym wystrzale nie wspomnę. W końcu ktoś się zlitował i w 1982 roku zlecono Coltowi prace nad nowym karabinkiem na bazie M16A2/M16A1E1. Wśród istotniejszych zmian względem modelu bazowego wyróżniały się teleskopowa kolba, lufa długości 14,5 cala/370 mm, dodanie deflektora łusek, skok bruzd 1/7” pod kątem mocniejszej amunicji M855 (62 gr zamiast 55 gr prochu w starszym naboju M193), szyna Picatinny na komorze zamkowej (co pozwalało zdemontować uchwyt do przenoszenia na rzecz optyki) oraz tryb ognia seriami po 3 pociski zamiast full-auto (z którego szybko zrezygnowano w wersji A1).
Tak przerobione M16 o oznaczeniu XM4 trafiło do oficjalnych testów w 1984 roku. Prace rozwojowe zakończyły się w 1987, zaś pierwsze bojowe szlify M4 zaliczył podczas operacji Pustynna Burza w 1991. Zaliczywszy wzorowo testy praktyczne, wkroczył do oficjalnej służby w roku 1993, a w wersji A1 – w 1994. Po blisko 30 latach intensywnej eksploatacji, z okazjonalnymi usprawnieniami pokroju łoża z szynami akcesoryjnymi, M4 zostaje zastąpiony w roku 2022 przez SIG MCX Spear jako podstawowa broń długa Armii Stanów Zjednoczonych w ramach programu Next Generation Squad Weapon – NGSW (nie mylić z NSFW). Tyle mocno skróconej historii.
O Stag Arms słów kilka
Pora przedstawić tych, którzy postanowili tę legendę wprowadzić pod strzechy. Marka Stag Arms powstała w 2003 roku w Connecticut na wschodnim wybrzeżu USA, od samego początku mając na celu produkcję broni na bazie karabinów w systemie opracowanym przez Eugene’a Stonera. Drugim kluczowym punktem ich business planu było tworzenie uzbrojenia dla osób leworęcznych, które, jak wiadomo, często borykają się z problemem rozgrzanych łusek latających blisko twarzy. Po trzecie – ich broń miała mieć dobry stosunek ceny do jakości.
Składane w Stanach i ze stuprocentowo amerykańskich podzespołów karabiny Stag Arms znajdują swoich nabywców wśród strzelców rekreacyjnych i profesjonalnych, funkcjonariuszy organów ścigania oraz myśliwych. Firma oferuje broń zgodną z wymogami bardziej restrykcyjnych stanów (Nowy Jork, Kalifornia, New Jersey, Maryland, Kolorado, Hawaje, Illinois, Vermont), a także części – pojedyncze i zestawy. W 2018 roku firma przeniosła się na bezkresy stanu Wyoming, zaliczając przy okazji mały rebranding swojego logo.
Stag Arms 15 M4 – dane techniczne
Dość teorii i pławienia się w odmętach historii, pora na konkrety. Stag Arms 15 M4 to oparty na platformie AR-15 karabinek działający na zasadzie odprowadzania gazów prochowych przez boczny otwór w lufie bezpośrednio na suwadło (Direct Impingement). Broń jest przystosowana do strzelania amunicją .223 Remington/5,56 mm NATO i wyposażona w wykonaną ze stali 4150 CMV chromowaną lufę typu government długości 16 cali/400 mm i skoku 1/7” oraz 6-pozycyjną kolbę teleskopową. Długość całkowita to 82/90 cm w zależności od stopnia rozsunięcia kolby, natomiast masa wynosi 3 kg.
Rękojeść napinania jest jednostronna z dźwignią po lewej stronie, podobnie jak manipulatory zrzutu zamka i 90-stopniowego bezpiecznika. Przycisk blokady magazynka, dopychacz suwadła i okno wyrzutowe (wraz z klapką na sprężynie) znajdują się z prawej strony. W przypadku wersji dla leworęcznych jest rzecz jasna na odwrót. Wykonaną z aluminium 7075 T6 komorę zamkową wieńczy u góry szyna Picatinny z przymocowanym do niej uchwytem do przenoszenia, w którym umieszczony jest regulowany przeziernik. Muszka również podlega regulacji.
Zaczepy paska umiejscowione są przy przedniej części łoża oraz na końcu kolby. Łoże jest polimerowe, podobnie jak kolba i chwyt pistoletowy model A2. Na końcu lufy znajduje się tłumik płomienia, który można zastąpić innym urządzeniem wylotowym. Spust, zamek, rękojeść napinania oraz kolba są zgodne z wytycznymi wojskowymi (Mil-Spec). Testowany egzemplarz został dostarczony z 10-nabojowym metalowym magazynkiem typu GI Mag.
Pierwszy rzut oka
Gdy Paweł dał mi znać, że ma dla mnie propozycję, której odrzucenie byłoby bardzo przykre dla wielu osób, po czym wyjął karton podpisany po jankesku „ramiona jelenia”, to nie byłem pewien, czy to nie idealny moment, aby zmienić lokalizację. Dobra, dość żartów. Niemniej to fakt, że Stag Arms 15 M4 jest dostarczany w kartonowym, wyłożonym gąbką pudle z logo marki na górze. W zestawie, oprócz wspomnianego wcześniej magazynka, otrzymujemy flagę bezpieczeństwa oraz kłódkę zabezpieczającą.
Pudło jak pudło, ale miło, że jest gąbka
Z prawej strony na gnieździe magazynka znajduje się tłoczone lub frezowane (pewności nie mam) logo Stag Arms. Nad chwytem widnieją napisy „Fire” i „Safe” wraz ze wskaźnikiem na końcu osi manipulatora bezpiecznika. Lewa strona to ponownie logo na gnieździe, ale tym razem z odrobiną literatury: „Stag Arms Cheyenne, WY USA”, oraz numer seryjny. Z kolei nad spustem widnieje model broni (Stag-15) i kaliber (multi). Zdublowane są także napisy bezpiecznika. Na pokrętłach regulacji przeziernika wyfrezowano cyferki ułatwiające sprawne ustawienie przyrządów celowniczych.
Miejsce styku chwytu pistoletowego z kabłąkiem spustowym okaże się bardzo istotne w dalszej części tekstu
Widywałem lepsze spasowanie i obróbkę elementów z form wtryskowych
Od razu rzuciło mi się w oczy, że spasowanie i wykończenie krawędzi połówek łoża pozostawia nieco do życzenia, ale bez dramatu. Ot, bardziej kwestia estetyki niż faktyczna niedogodność. Podobnie ma się rzecz w zasadzie z każdym plastikiem testowanego karabinka, choć sądząc po zdjęciach ze strony producenta, jest to raczej norma. No i kolba ma nieco luzu, więc trochę klekocze.
I wprawdzie oczy widzą, ale sercu nie żal, bo to nie biżuteria, tylko ordynarny, wojskowy miotacz ołowiu dla tych, którzy kochali słuchać brudnych grunge’owych gitar, oglądać „Helikopter w ogniu”, nosić potargane flanele i siać spustoszenie Coltem Commando w grze Max Payne. Tu nie ma subtelności czy wyjątkowego potencjału na gucci gun (choć można próbować). Bierzesz M4 do rąk i jest tak jak kiedyś, czujesz w ustach smak szczawiu i mirabelek, a z tyłu głowy wyczekujesz na nową dostawę zachodnich kaset na niedzielną giełdę. Stag Arms 15 M4 to nostalgia, która stała się ciałem. I widać, że jego twórcy mieli dokładnie taki zamysł. Cóż mogę rzec… Pełen sukces.
Grzebanie w bebechach
Poza wspomnianymi wcześniej plastikami wszystkie pozostałe elementy karabinka wykonane są bez zarzutu. Podobnie jak z zewnątrz – nie ma się czym wybitnie zachwycać ani do czego przyczepić. Brak zadziorów, powłoki równomierne, spasowanie jak trzeba, nic się nie blokuje ani nie zgrzyta… Najgorszy możliwy scenariusz dla każdego recenzenta – nie ma o czym pisać. Po prostu Stag Arms 15 M4 to solidnie i uczciwie wykonana broń. Kropka.
Strzelanie ze Stag M4 to doświadczenie niejednolite
Tej części obawiałem się najbardziej jako stosunkowy świeżak w strzelectwie, ale szczęśliwie miałem bardziej doświadczonego towarzysza jako wsparcie. Co dało się stwierdzić od razu – współczesne magazynki pasują bez problemu, a retro trzydziestki nie zawsze, jeśli są pomalowane zbyt grubą warstwą farby. Druga obserwacja – mój wielki łeb nie jest zbytnio kompatybilny z karabinkami M4. Testowałem na dwóch parach ochronników aktywnych (Zohan, Howard Leigh) i w obu przypadkach trzeba się było nagimnastykować, żeby nie ściągać ich sobie z głowy, a jednocześnie widzieć cokolwiek przez przeziernik. Bez optyki na wysokim montażu trudno liczyć na sensowne wyniki na tarczy. Po chwili znalazłem jako tako znośną pozycję, ale nie mogę powiedzieć, że było komfortowo.
Trzy – stopka kolby to koszmar. Płaska, z piramidkową fakturą, przy strzelaniu z plate carrierem co rusz powodowała bolesne szczypnięcia. Inna sprawa, że jestem paskudnym, ulanym grubasem i moje fałdki czasem się pchają, gdzie nie trzeba. Ale Klub Posiadaczy Kałduna Taktycznego członków ma sporo, więc drodzy Kałduniarze – czujcie się ostrzeżeni. Cztery – ręczne cofnięcie i zablokowanie suwadła w tylnej pozycji to wysoce niezręczna czynność, jeśli broń nie wisi na lonży albo pasku.
Koszmar grubcia. Można to trochę lubić albo całkiem nienawidzić
Z braku paska wynika też zarzut numer pięć – chwyt pistoletowy ma taką różnicę grubości przy nasadzie względem osłony spustu, że upadku z niego Paweł Jumper na pewno by nie przeżył. Efekt jest taki, że przy wymianie magazynków i innych czynnościach, w trakcie których lewa ręka nie podpierała karabinka, ten kant dość mocno wrzynał mi się w środkowy palec prawej dłoni. Mam wprawdzie dość szerokie dłonie i mięsiste paluchy, ale podejrzewam, że posiadacze mniejszych „szufli” też poczuliby to samo. W SIG-u Kuby chwyt został zaprojektowany o niebo bardziej ergonomicznie. Występy na chwycie M4 uznałem za z grubsza nieprzeszkadzające, a faktura zapewniała wystarczającą przyczepność.
Dość o wadach, bo więcej nie stwierdziłem. Same wrażenia ze strzelania są już pozytywne. Jednostopniowy spust ma wyraźny i przyjemny opór, broń nie wierzga przy wystrzale, a skupienie na tarczy wyszło całkiem-całkiem, szczególnie biorąc pod uwagę moje umiejętności i problemy z ułożeniem się na kolbie. Wyważenie jest w porządku, nie miałem żadnych zacięć nawet na bardziej parszywej amunicji. Trzeba tylko pamiętać, żeby porządnie wbić magazynek. Rozmieszczenie manipulatorów jest względnie optymalne, zrzut magazynka nie nastręcza żadnych problemów. Na ile jestem w stanie swoich kompetencji stwierdzić, to Stag Arms 15 M4 jest bardzo wierną repliką oryginału z dłuższą o 1,5 cala lufą.
Na koniec przetestowaliśmy jak M4 poradzi sobie z wielofunkcyjnym urządzeniem wylotowym Eagle Mod. Wiadomo, zrobił się niezręcznie długi i lekko przyciężki na przodzie, ale strzelał nadal bez zarzutu, nie siał gazami po twarzy, a huk wystrzału w rzeczy samej był tak stłumiony, że głośniejsze były uderzenia pocisków w ziemię. Gdyby tylko nie ten obolały palec, to wspomnienia ze strzelnicy w towarzystwie karabinka Stag M4 byłyby niemal wyłącznie pozytywne. Ale świat się nie kończy, w końcu chwyt to element wymienny i jeśli komuś będzie doskwierał tak jak mnie, to go sobie wymieni. Albo założy do broni pasek, co też powinno znacznie pomóc.
Co ja na to, zapytacie?
Podsumowania nadszedł czas. Czy Stag Arms 15 M4 to dobra broń i czy warto go kupić? To zależy. Jeśli chcesz uzyskiwać wyniki na tarczy, wtedy można wybrać coś lepszego. Ale jeśli szukasz czegoś kolekcjonerskiego albo klimatycznego, kochasz szalone lata 80. i 90., to pewnie – sięgnij po ten karabin. Nie zawiedzie cię, spędzicie satysfakcjonujące chwile na strzelnicy, nie wydrenuje portfela i ozdobi sejf lub gablotę. Poza tym da się go nieco „odpimpować”, więc nie musisz ograniczać się do zestawu podstawowego. Stag M4 w 100% spełnia założenia marki – jest uczciwie wykonany i tak samo wyceniony. Mogę go polecić fanom karabinka M4. A reszcie – wedle uznania. Można trafić gorzej i lepiej, ale to nie jest zła broń. I klasyczna, jakich wiele nie zostało na rynku. Howgh.
Dziękujemy Best Hunters, dystrybutorowi Stag Arms w Polsce, za użyczenie karabinka do testów
Komentarze
Nikt jeszcze nie skomentował tego artykułu.